Jakiś czas temu zdarzyło mi się natknąć na wypowiedź pana Spielberga, w której wyrażał swoje ubolewanie nad tym, że w połowie lat 70. nie posiadał wystarczających możliwości, aby nadać "Szczękom"
Jakiś czas temu zdarzyło mi się natknąć na wypowiedź pana Spielberga, w której wyrażał swoje ubolewanie nad tym, że w połowie lat 70. nie posiadał wystarczających możliwości, aby nadać "Szczękom" pożądane przez siebie kształt i formę. Ogólny sens wywodu był następujący: dopiero przy użyciu dzisiejszej techniki adaptacja powieści Petera Benchleya zyskałaby wymiar stuprocentowo zadowalający. Cóż, w ciągu swego stosunkowo niedługiego życia na tej planecie oglądałem dzieło pana Spielberga niezliczoną liczbę razy i nigdy nie przemknęło mi przez myśl, że jakikolwiek jego element wymaga poprawy. Znając stanowisko twórcy w tej kwestii i skonfrontowawszy się po raz kolejny z legendarnym żarłaczem, muszę przyznać, że nadal nie mam bladego pojęcia, o co panu Spielbergowi chodzi...
Zacznijmy może od tego, że "Szczęki", oprócz tego, że są doskonałym przykładem na to, jak kino rozrywkowe robić należy, są też filmem przełomowym. Wyrosłe wprost z ducha kina klasy B, przebojem wtargnęły do kin na całym świecie, stając się wydarzeniem pierwszej wielkości. Jeszcze niedawno za tego typu produkcje brali się ludzie pokroju Rogera Cormana - miało być tanio, ale efektownie. Film trafiał w mało wybredne gusta konkretnej części publiki, zgarniał swą dolę i sprawa załatwiona. Tymczasem dzieło Spielberga stało się wydarzeniem masowym i wyznaczyło nowy kierunek rozwoju kina mainstreamowego. Widowiska sandałowe zdążyły się już znudzić, western skonał śmiercią naturalną, widownia miała już przesyt psychologii i ponuractwa z przełomu dekad. Przyszedł czas na czystą rozrywkę - film przygodowy jako idealna propozycja dla każdego. Profesjonalnie i pieczołowicie przygotowana, traktowana całkiem serio, już nie jako towar gorszego sortu.
"Szczęki" bezbłędnie spełniają powyższe założenia, łącząc w sobie emocjonujący dreszczowiec i elementy kina katastroficznego z fabułą właściwą pozycjom spod wspólnego szyldu "animal attack". Wyreżyserowane pewną ręką początkującego twórcy, który jednak bez wątpienia pobrał już wszelkie niezbędne nauki. Nakręcone z rozmachem i poprzedzone wydawniczym sukcesem bestsellerowej książki. Jakieś "ale"? Nie, obraz Spielberga to perfekcja i wysokiej klasy rzemiosło naraz. Zdjęcia, montaż, muzyka (motyw przewodni autorstwa Johna Williamsa zna chyba każdy), aktorstwo - mucha nie siada. Owszem, efekty z perspektywy lat nieco się zestarzały, przerośnięty ludojad w kilku scenach pod koniec filmu może wyglądać odrobinę tekturowo. Ale przecież w tym cały urok! To tego rekina się boimy, nie jakiejś wykreowanej komputerowo mimozy bez duszy. Jego czarne, beznamiętne oczy budzą nadal grozę, jego paszcza, w której walają się szczątki pochłoniętych ofiar, to bezdenna otchłań śmierci. Skoro tak jest nadal dzisiaj, to bez wątpienia będzie tak i za lat dwadzieścia, pięćdziesiąt etc. Pan Spielberg może sobie psioczyć, ma do tego pełne prawo, w końcu jest autorem. Brak mu jednak obiektywnego osądu z dystansu. Na szczęście mamy go my - widzowie. Zważywszy, że poprawki wprowadzone przez George'a Lucasa do starej trylogii "Gwiezdnych wojen" tak naprawdę nikogo specjalnie nie uszczęśliwiły (poza nim samym i jego portfelem), należy z całym prawdopodobieństwem przypuszczać, że gdyby twórca "Listy Schindlera" zabrał się za poprawianie swego majstersztyku z początków kariery, to również nie przyniosłoby to ciekawych efektów.
Ostatnio Steven Spielberg publicznie przepraszał za "ulepszenia", które poczynił w innym swym hicie parę lat temu. Podrasowany i pozbawiony kilku drobnych oryginalnych elementów "E.T." wywołał sporo kontrowersji pośród fanów. Potrzeba było trochę czasu, aby jego twórca zdał sobie sprawę z faux pas, które popełnił. Może znaczy to, że z nonsensownymi poprawkami koniec, i "Szczęki" pozostaną takie jak dotychczas. Wielkie. Tak dosłownie, jak i w przenośni.